Przyznam szczerze, że
długo wzbraniałam się przed odwiedzeniem tego miasteczka.
Nie wiem dlaczego,
ale miałam takie wrażenie, że jest to azyl dla starszych miłośników sztuki, i
że na deptaku wzdłuż Wisły średnia wieku turystów będzie wynosić najmniej 70
lat (jak to było w Ciechocinku).
Po kilku deszczowych
dniach, jesienna aura wreszcie się poprawiła i postanowiliśmy odwiedzić tę
niewielką miejscowość z czystej ciekawości.
No i stało się…
Pokochałam Kazimierz
;)
Ogólnie lubię miasta,
w których urbanistycznym środkiem jest otoczony kamieniczkami rynek. Z takiego
miasta pochodzę (Bochnia) i w takich miasteczkach się wychowywałam. Tutaj
pulsuje serce miasta, tutaj skupiają się jego mieszkańcy. Jeśli władze potrafią
dobrze zagospodarować to historyczne miejsce, wówczas staje się ono wizytówką
miasta, gdzie zazwyczaj odbywają się koncerty, różne imprezy, targi. Nie trzeba
w nich uczestniczyć bezpośrednio, lecz można usiąść na ławce, czy umówić się na
spotkanie ze znajomymi i obserwować zdarzenia z bezpiecznej perspektywy.
Może to efekt
lokalnego patriotyzmu, ale mieszkając na południu Polski i przemierzając
niemalże każdego dnia gigantyczny krakowski rynek, człowiek żyje w
przeświadczeniu, że ten w Warszawie musi być jeszcze większy, a słynna Syrenka
osiąga rozmiary co najmniej połowy amerykańskiej Statuy Wolności.
Nic bardziej mylnego.
Lecz w końcu, wielkość rynku nie świadczy o rozmiarach miasta…
Ale, wracając do
meritum…
W Kazimierzu spotkało
mnie już na samym początku miłe zaskoczenie. Wchodząc na tętniący życiem rynek
tego małego miasteczka poczułam się jak u siebie w domu, jak w rodzinnej
Bochni, albo w bliskim memu sercu Wiśniczu. Nierówna płyta rynku, ściśnięte ze
sobą urokliwe kamieniczki, masa kwiatów, knajpek, rozświergotanych wróbli,
galeryjek i nagabujących cyganek.
- Powróżyć… powróżyć
pani… to zajmie tylko chwileczkę…
No coś pięknego!
Te ciasno stulone ze
sobą kamienice mają wspaniałe, zabytkowe elewacje. A każda z nich jest inna,
niepowtarzalna. Jedne mają drewniane podcienia inne głębokie balkony, w których
urządzono letnie kafejki. Część została niedawno otynkowana i przyciąga wzrok eleganckimi pastelowymi
kolorami, ale są też i zniszczone, z odpadającym płatami tynkiem, cierpliwie
czekając na odnowienie. Oczywiście z nich wszystkich najbardziej rzucają się w
oczy dwie niezwykle pięknie rzeźbione fasady bliźniaczych kamienic – św. Mikołaja
i Krzysztofa, z pięknymi podcieniami, arkadami i licznymi płaskorzeźbami. Aż
dwupiętrowe attyki zakrywają cały dach i sprawiają wrażenie, że kamienice są
dużo wyższe niż w rzeczywistości. Stojące obok kamieniczki wydają się przy nich
takie małe, skromne i pościskane.
Wyjmuję z torebki
aparat, chcę utrwalić na zdjęciu ten urokliwy widok…
Nagle wzdłuż jednej z
pierzei wolno przejechał elegancki powóz ciągnięty przez dwa białe konie.
Starszy mężczyzna ściskając lejce obracał się co chwila do siedzących w powozie
turystów i tłumaczył im coś chropowatym głosem. Przyjezdni, spacerujący wzdłuż
drogi fotografowali na szybko zgrabne konie i pięknie odnowiony pojazd. Jedna z
wiezionych kobiet, ubrana w kawowy żakiet i nieco przyciasny kapelusz, uniosła
rękę i lekko nią machając przesłała mijanym ludziom lekki uśmiech. Przez tę
krótką chwilę czuła się chyba jak królowa.
Ledwie powóz zniknął
za rogiem, moją uwagę przykuło małe zamieszanie tuż przy starej drewnianej
studni. Kolorowo ubrany młody człowiek dmuchał długie wąskie baloniki i w kilka
sekund wyczarowywał z nich różne cudeńka. Właśnie stworzył czerwonego jamnika i
podał go dwuletniej dziewczynce ubranej w uroczą różową sukienkę. Mała ufnie
wyciągnęła do niego pulchną rączkę, porwała balonowego zwierzaka i przytuliła
do piersi. Matka dziewczynki z wdzięczną miną wrzuciła mężczyźnie do kapelusza
kilka monet.
- A ja chciałbym
miecz! – Krzyknął tęgi pięcioletni chłopiec. – Tylko długi i nie różowy, bo to
jest babski kolor.
- Zatem, niech będzie
miecz dla tego rycerza. – wykrzyknął
kolorowy mężczyzna i w mgnieniu oka przygotował zamówienie. Minutę później,
lżejszy o pięć złotych, chłopiec odszedł z szerokim uśmiechem na twarzy,
dzierżąc w rękach czarną dmuchaną broń.
Odprowadziłam go
wzrokiem aż do ciemnych arkad sąsiedniej pierzei, przy której mieściły się dwa
kramiki z tandetnymi drobiazgami dla dzieci. Tutaj, na styranej ławce przysiadł
drobny, blady siedmiolatek, trzymając na kolanach ogromny, jak na jego
rozmiary, akordeon. Z niemałym wysiłkiem rozciągnął instrument i ściskając go
na powrót, wydobywał z niego nieco fałszywe „Fale Dunaju”. Przechodząca obok
elegancka kobieta w błękitnej garsonce, wrzuciła chłopakowi do futerału kilka
pieniążków. Młodzieniec rozpromienił się ze szczęścia. Przestał grać, zerknął
do podcieni i machnął ręką do ukrytych w cieniu przyjaciół. Czwórka pomocników
wychynęła zza słupa. Wszyscy rzucili się do futerału by sprawdzić wartość
monet.
Byli tak
podekscytowani szybkim zarobkiem, tacy szczęśliwi… naturalni. Zapewne każdy
artysta zarabiający na „ulicy” jest ciekaw ile grosza rzucił przechodzeń do
jego kapelusza czy skrzyneczki, lecz dorosłość, oraz narzucone przez
cywilizację normy, nie pozwalają mu
porzucić zajęcia by zajrzeć do środka.
Z dziećmi jest
inaczej. Reagują na bodźce spontanicznie i są bardzo prawdziwi w swoich
zachowaniach. Kiedy chcą się śmiać, to się śmieją, a kiedy jest im smutno…
Wiecie co? My dorośli
powinniśmy się od nich uczyć wyrażania uczuć, gdyż na pewnym etapie naszego
życia pozwalamy sobie na wyrażanie emocji tylko wtedy, gdy nikt nas nie widzi.
Jednak stojąc na
środku Kazimierskiego rynku nie mogę długo wsłuchiwać się w na nowo grane „Fale
Dunaju”, gdyż przy południowej pierzei rynku pojawia się spora konkurencja dla
niewprawnego akordeonisty. Dwoje stylowo ubranych mężczyzn w sile wieku włącza
swoje elektryczne gitary, by zacząć znany kawałek country. Ich wzmocnione
głośnikiem brzmienie przygłusza wszystkie inne otaczające mnie dźwięki.
Kilka rozchichotanych
nastolatek przystaje z boku i obserwuje grajków. Jeden z nich puszcza oko do
czarnowłosej dziewczyny, która natychmiast oblewa się ciemnobordowym rumieńcem…
- Może powróżyć? To
zajmie tylko chwileczkę, a dowie się pani tak wiele o swojej przyszłości…
Moje rozmyślania
przerywa tęga cyganka, wbita w przyciasną, wściekle kolorową suknię. Jej spory
biust dosłownie wylewa się zza ramiączek koszulki, a szerokie biodra opasuje
piękna kolorowa chusta z frędzelkami. W dłoniach ściska wyświechtaną talię
kart.
- Nie, dziękuję –
mruczę i szybko czmycham w stronę niewielkiego targu, umiejscowionego tuż za
rynkiem. Romka nie przejmuje się specjalnie moją defensywną postawą. Zanim
odeszła kilka metrów dalej, już usłyszałam, jak dopadła jakąś starszą parę
spacerowiczów.
Mijam
najwytworniejsze kamienice w mieście i wpadam na plac.
Tu dopiero się
dzieje!
Barwne stragany
dosłownie pękają od wspaniałych staroci – posrebrzanych łyżeczek, rzeźbionych
świeczników, stylowych pamiątek, ręcznie dzierganych obrusów, szklanych
kolczyków, wieszaków, obrazów i sukienek. Wśród wszystkich stoisk najbardziej
moją uwagę przykuwa ten na końcu – z kapeluszami. Jego właścicielka – sądząc po
ubraniu – niewątpliwie artystka, pomaga ułożyć na głowie starszej damy letni
kapelusz w odcieniu bladej brzoskwini, z szerokim rondem i zwiewną błękitną
kokardą. Przeciskam się w tamtym kierunku, by uchwycić choć część rozmowy.
- Wygląda pani
wspaniale – twierdzi sprzedawczyni z nieudawanym zachwytem, unosząc lustro do
twarzy klientki. – A ta kokarda pasuje do pani oczu… No ten kapelusik chyba na
panią czekał! Wszystko ręcznie robione… i to u nas… a nie jak ta chińska
tandeta…
Kobieta kiwa głową i
odpowiada coś sprzedawczyni. Nadstawiam ucha, by usłyszeć lepiej, lecz jej głos
zagłusza szelest folii. To mijająca mnie drobna nastolatka, odrywa kawałek
kazimierskiego koguta ze słodkiego ciasta i bezceremonialnie pakuje go do
umalowanych na wiśniowo ust. Worek, w którym został kawałek pieczywa jest
jeszcze zaparowany, a za dziewczyną pozostaje kuszący aromat ciasta i
rodzynków.
Nie mogę się
pohamować. Zawracam w stronę rynku i tuż przy rogu kupuję ciepłego kogutka.
Niecierpliwie rozrywam opakowanie i z prawdziwą rozkoszą wgryzam się w
mięciutkie słodkawe ciasto, które dosłownie rozpływa się w ustach.
Pycha….
Z wyrazem błogostanu
na twarzy wolno przemierzam ruchliwą uliczkę i kieruję się w stronę Wisły.
Tutaj znajduje się bardzo długi deptak, biegnący kilka kilometrów wzdłuż rzeki.
Z wału można podziwiać ruiny zamku, basztę, kościół i odległy wiatrak na sąsiednim
wzgórzu. Promienie słoneczne ślizgają się po lustrze wody, przecinane od czasu
do czasu cieniami przelatujących wzdłuż brzegu jaskółek. Przy brzegu leniwie
kołyszą się statki i mniejsze łajby. Siadam na murku i dojadając ciasto,
wpatruję się w tarczę słońca wolno opadającą za pas pokrytych lasami pagórków.
Nadciągający zmierzch
zmienia oblicze Kazimierza.
Teraz knajpki i
restauracje otwierają szerzej swoje podwoje kusząc romantycznym oświetleniem,
subtelną muzyką i cudownym zapachem. Zapalają się neony, okna i świece na
stolikach…
Z najbliższej
restauracji dociera do mnie pieśń żydowska. Jej rytmy dopasowują się do cichego
chlupotu wody.
Jutro pójdę na zamek,
którego ostre krawędzie nikną teraz w czarnym zboczu góry…
Jest cudownie…
Zapraszam…