poniedziałek, 2 grudnia 2013

Kazimierz Dolny nad Wisłą

Przyznam szczerze, że długo wzbraniałam się przed odwiedzeniem tego miasteczka.
Nie wiem dlaczego, ale miałam takie wrażenie, że jest to azyl dla starszych miłośników sztuki, i że na deptaku wzdłuż Wisły średnia wieku turystów będzie wynosić najmniej 70 lat (jak to było w Ciechocinku).
Po kilku deszczowych dniach, jesienna aura wreszcie się poprawiła i postanowiliśmy odwiedzić tę niewielką miejscowość z czystej ciekawości.
No i stało się…
Pokochałam Kazimierz ;) 
Ogólnie lubię miasta, w których urbanistycznym środkiem jest otoczony kamieniczkami rynek. Z takiego miasta pochodzę (Bochnia) i w takich miasteczkach się wychowywałam. Tutaj pulsuje serce miasta, tutaj skupiają się jego mieszkańcy. Jeśli władze potrafią dobrze zagospodarować to historyczne miejsce, wówczas staje się ono wizytówką miasta, gdzie zazwyczaj odbywają się koncerty, różne imprezy, targi. Nie trzeba w nich uczestniczyć bezpośrednio, lecz można usiąść na ławce, czy umówić się na spotkanie ze znajomymi i obserwować zdarzenia z bezpiecznej perspektywy.  
Może to efekt lokalnego patriotyzmu, ale mieszkając na południu Polski i przemierzając niemalże każdego dnia gigantyczny krakowski rynek, człowiek żyje w przeświadczeniu, że ten w Warszawie musi być jeszcze większy, a słynna Syrenka osiąga rozmiary co najmniej połowy amerykańskiej Statuy Wolności.
Nic bardziej mylnego. Lecz w końcu, wielkość rynku nie świadczy o rozmiarach miasta…
Ale, wracając do meritum…
W Kazimierzu spotkało mnie już na samym początku miłe zaskoczenie. Wchodząc na tętniący życiem rynek tego małego miasteczka poczułam się jak u siebie w domu, jak w rodzinnej Bochni, albo w bliskim memu sercu Wiśniczu. Nierówna płyta rynku, ściśnięte ze sobą urokliwe kamieniczki, masa kwiatów, knajpek, rozświergotanych wróbli, galeryjek i nagabujących cyganek.
- Powróżyć… powróżyć pani… to zajmie tylko chwileczkę…
No coś pięknego!
Te ciasno stulone ze sobą kamienice mają wspaniałe, zabytkowe elewacje. A każda z nich jest inna, niepowtarzalna. Jedne mają drewniane podcienia inne głębokie balkony, w których urządzono letnie kafejki. Część została niedawno otynkowana i  przyciąga wzrok eleganckimi pastelowymi kolorami, ale są też i zniszczone, z odpadającym płatami tynkiem, cierpliwie czekając na odnowienie. Oczywiście z nich wszystkich najbardziej rzucają się w oczy dwie niezwykle pięknie rzeźbione fasady bliźniaczych kamienic – św. Mikołaja i Krzysztofa, z pięknymi podcieniami, arkadami i licznymi płaskorzeźbami. Aż dwupiętrowe attyki zakrywają cały dach i sprawiają wrażenie, że kamienice są dużo wyższe niż w rzeczywistości. Stojące obok kamieniczki wydają się przy nich takie małe, skromne i pościskane.
Wyjmuję z torebki aparat, chcę utrwalić na zdjęciu ten urokliwy widok…
Nagle wzdłuż jednej z pierzei wolno przejechał elegancki powóz ciągnięty przez dwa białe konie. Starszy mężczyzna ściskając lejce obracał się co chwila do siedzących w powozie turystów i tłumaczył im coś chropowatym głosem. Przyjezdni, spacerujący wzdłuż drogi fotografowali na szybko zgrabne konie i pięknie odnowiony pojazd. Jedna z wiezionych kobiet, ubrana w kawowy żakiet i nieco przyciasny kapelusz, uniosła rękę i lekko nią machając przesłała mijanym ludziom lekki uśmiech. Przez tę krótką chwilę czuła się chyba jak królowa.
Ledwie powóz zniknął za rogiem, moją uwagę przykuło małe zamieszanie tuż przy starej drewnianej studni. Kolorowo ubrany młody człowiek dmuchał długie wąskie baloniki i w kilka sekund wyczarowywał z nich różne cudeńka. Właśnie stworzył czerwonego jamnika i podał go dwuletniej dziewczynce ubranej w uroczą różową sukienkę. Mała ufnie wyciągnęła do niego pulchną rączkę, porwała balonowego zwierzaka i przytuliła do piersi. Matka dziewczynki z wdzięczną miną wrzuciła mężczyźnie do kapelusza kilka monet.
- A ja chciałbym miecz! – Krzyknął tęgi pięcioletni chłopiec. – Tylko długi i nie różowy, bo to jest babski kolor.
- Zatem, niech będzie miecz dla tego rycerza.  – wykrzyknął kolorowy mężczyzna i w mgnieniu oka przygotował zamówienie. Minutę później, lżejszy o pięć złotych, chłopiec odszedł z szerokim uśmiechem na twarzy, dzierżąc w rękach czarną dmuchaną broń.
Odprowadziłam go wzrokiem aż do ciemnych arkad sąsiedniej pierzei, przy której mieściły się dwa kramiki z tandetnymi drobiazgami dla dzieci. Tutaj, na styranej ławce przysiadł drobny, blady siedmiolatek, trzymając na kolanach ogromny, jak na jego rozmiary, akordeon. Z niemałym wysiłkiem rozciągnął instrument i ściskając go na powrót, wydobywał z niego nieco fałszywe „Fale Dunaju”. Przechodząca obok elegancka kobieta w błękitnej garsonce, wrzuciła chłopakowi do futerału kilka pieniążków. Młodzieniec rozpromienił się ze szczęścia. Przestał grać, zerknął do podcieni i machnął ręką do ukrytych w cieniu przyjaciół. Czwórka pomocników wychynęła zza słupa. Wszyscy rzucili się do futerału by sprawdzić wartość monet.
Byli tak podekscytowani szybkim zarobkiem, tacy szczęśliwi… naturalni. Zapewne każdy artysta zarabiający na „ulicy” jest ciekaw ile grosza rzucił przechodzeń do jego kapelusza czy skrzyneczki, lecz dorosłość, oraz narzucone przez cywilizację normy,  nie pozwalają mu porzucić zajęcia by zajrzeć do środka.
Z dziećmi jest inaczej. Reagują na bodźce spontanicznie i są bardzo prawdziwi w swoich zachowaniach. Kiedy chcą się śmiać, to się śmieją, a kiedy jest im smutno…
Wiecie co? My dorośli powinniśmy się od nich uczyć wyrażania uczuć, gdyż na pewnym etapie naszego życia pozwalamy sobie na wyrażanie emocji tylko wtedy, gdy nikt nas nie widzi.
Jednak stojąc na środku Kazimierskiego rynku nie mogę długo wsłuchiwać się w na nowo grane „Fale Dunaju”, gdyż przy południowej pierzei rynku pojawia się spora konkurencja dla niewprawnego akordeonisty. Dwoje stylowo ubranych mężczyzn w sile wieku włącza swoje elektryczne gitary, by zacząć znany kawałek country. Ich wzmocnione głośnikiem brzmienie przygłusza wszystkie inne otaczające mnie dźwięki.
Kilka rozchichotanych nastolatek przystaje z boku i obserwuje grajków. Jeden z nich puszcza oko do czarnowłosej dziewczyny, która natychmiast oblewa się ciemnobordowym rumieńcem…
- Może powróżyć? To zajmie tylko chwileczkę, a dowie się pani tak wiele o swojej przyszłości…
Moje rozmyślania przerywa tęga cyganka, wbita w przyciasną, wściekle kolorową suknię. Jej spory biust dosłownie wylewa się zza ramiączek koszulki, a szerokie biodra opasuje piękna kolorowa chusta z frędzelkami. W dłoniach ściska wyświechtaną talię kart.
- Nie, dziękuję – mruczę i szybko czmycham w stronę niewielkiego targu, umiejscowionego tuż za rynkiem. Romka nie przejmuje się specjalnie moją defensywną postawą. Zanim odeszła kilka metrów dalej, już usłyszałam, jak dopadła jakąś starszą parę spacerowiczów.
Mijam najwytworniejsze kamienice w mieście i wpadam na plac.
Tu dopiero się dzieje!
Barwne stragany dosłownie pękają od wspaniałych staroci – posrebrzanych łyżeczek, rzeźbionych świeczników, stylowych pamiątek, ręcznie dzierganych obrusów, szklanych kolczyków, wieszaków, obrazów i sukienek. Wśród wszystkich stoisk najbardziej moją uwagę przykuwa ten na końcu – z kapeluszami. Jego właścicielka – sądząc po ubraniu – niewątpliwie artystka, pomaga ułożyć na głowie starszej damy letni kapelusz w odcieniu bladej brzoskwini, z szerokim rondem i zwiewną błękitną kokardą. Przeciskam się w tamtym kierunku, by uchwycić choć część rozmowy.
- Wygląda pani wspaniale – twierdzi sprzedawczyni z nieudawanym zachwytem, unosząc lustro do twarzy klientki. – A ta kokarda pasuje do pani oczu… No ten kapelusik chyba na panią czekał! Wszystko ręcznie robione… i to u nas… a nie jak ta chińska tandeta…
Kobieta kiwa głową i odpowiada coś sprzedawczyni. Nadstawiam ucha, by usłyszeć lepiej, lecz jej głos zagłusza szelest folii. To mijająca mnie drobna nastolatka, odrywa kawałek kazimierskiego koguta ze słodkiego ciasta i bezceremonialnie pakuje go do umalowanych na wiśniowo ust. Worek, w którym został kawałek pieczywa jest jeszcze zaparowany, a za dziewczyną pozostaje kuszący aromat ciasta i rodzynków.
Nie mogę się pohamować. Zawracam w stronę rynku i tuż przy rogu kupuję ciepłego kogutka. Niecierpliwie rozrywam opakowanie i z prawdziwą rozkoszą wgryzam się w mięciutkie słodkawe ciasto, które dosłownie rozpływa się w ustach.
Pycha….
Z wyrazem błogostanu na twarzy wolno przemierzam ruchliwą uliczkę i kieruję się w stronę Wisły. Tutaj znajduje się bardzo długi deptak, biegnący kilka kilometrów wzdłuż rzeki. Z wału można podziwiać ruiny zamku, basztę, kościół i odległy wiatrak na sąsiednim wzgórzu. Promienie słoneczne ślizgają się po lustrze wody, przecinane od czasu do czasu cieniami przelatujących wzdłuż brzegu jaskółek. Przy brzegu leniwie kołyszą się statki i mniejsze łajby. Siadam na murku i dojadając ciasto, wpatruję się w tarczę słońca wolno opadającą za pas pokrytych lasami pagórków.
Nadciągający zmierzch zmienia oblicze Kazimierza. 
Teraz knajpki i restauracje otwierają szerzej swoje podwoje kusząc romantycznym oświetleniem, subtelną muzyką i cudownym zapachem. Zapalają się neony, okna i świece na stolikach…
Z najbliższej restauracji dociera do mnie pieśń żydowska. Jej rytmy dopasowują się do cichego chlupotu wody.
Jutro pójdę na zamek, którego ostre krawędzie nikną teraz w czarnym zboczu góry…
Jest cudownie…
Zapraszam…